Reklama

Wiadomości

Prawdziwa mimo wszystko

Niedziela Ogólnopolska 38/2014, str. 44-47

[ TEMATY ]

wywiad

ludzie

Archiwum Anny Dymnej

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Anna Dymna – aktorka o wielu twarzach, kojarzona przez widzów z różnymi kreacjami filmowymi i teatralnymi: od młodziutkich, beztroskich, delikatnych dziewcząt, przez wielkie role kostiumowe, po kobiety silne, dotknięte trudami życia, frustracjami, nałogami, napiętnowane tragicznymi przeżyciami, upływem czasu, samotnością... Ale Anna Dymna to jednocześnie kobieta o jednej twarzy, w pewnym sensie zupełnie niezmienionej. Po przeczytaniu wydanej niedawno książki „Dymna” Elżbiety Baniewicz nasuwa się pytanie, jak pośród takiej różnorodności emocji na scenie i w życiu człowiek zachowuje wewnętrzną harmonię, która pozwala dzielić się z innymi tym, co się ma najpiękniejsze.

Aktorka nie wpuszcza do domu kamer, bo to miejsce, gdzie odpoczywa, może leżeć na podłodze z kotem i nie ma zamiaru zamieniać domu w plan filmowy. Mówi o sobie, że jest aktorką, ale przede wszystkim człowiekiem, więc jeśli aktorstwo, jakaś propozycja wymaga wtargnięcia w jej osobiste przeżycia, rezygnuje

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

AGNIESZKA CHADZIŃSKA: – Czy dom to azyl?

Reklama

ANNA DYMNA: – Nie tylko dla mnie. Tu jest taki mały raj dla kotów, ptaków, jeży, pająków, motyli. Codziennie o świcie otwieram okno i podglądam ptaki… Przylatują ich dziesiątki: wróbelki, kowaliki, sikorki, szpaki, sójki. Sroki przylatują całymi rozwrzeszczanymi bandami i straszą mojego kota Haszysza. Zdarza się, że koci wojownik ucieka z podziobaną głową. Najbardziej lubię siedzieć na drewnianym tarasiku pod markizą z liści. Tu prowadzę wszystkie rozmowy, tu spotykam się z ludźmi. Te spotkania dają mi siłę i wracam do nich często pamięcią. Pamiętam, jak na tym krześle siedział kiedyś Czesław Miłosz. Była piękna kolorowa jesień. Siedzieliśmy pod kolorowym daszkiem; dławisz przebarwia się na cytrynowo, winobluszcz na purpurowo, jedliśmy szopską sałatkę, pili wino i zachwycali się światem. I przyszła Czacza, moja ruda kocica, otarła się o nogi poety i wskoczyła mu na kolana. Mówię: „Czacza, czy ty zwariowałaś, przecież to jest noblista!”. A Miłosz na to: „Pani zostawi, ja kocham koty, one mają duszę i tajemnicę”. Na to przyszedł Haszysz, wskoczył na oparcie krzesła i zaczął coś mruczeć do ucha naszemu gościowi. I tak Miłosz siedział wśród tych kotów i opowiadał o zwierzętach.

– Niezwykli ludzie tu Panią odwiedzają.

– Tak. Znam niezwykłych ludzi, ale za rzadko się spotykamy. Pracuję od świtu do nocy. Teraz, po operacji stopy, wreszcie zmuszona jestem zatrzymać się na chwilę, posiedzieć, popatrzyć, zachwycić się. I mam czas na to, na co zwykle nie mam czasu. No i uczę się słów Tadeusza Różewicza – w październiku premiera. Muszę się spokojnie, szybko regenerować, zrastać i – do ataku! Dużo przede mną. Rola w teatrze, w filmie, a tu fundacja i tysiące obowiązków.

– W dzisiejszym świecie mamy do czynienia ze swoistym wysypem osób określanych wyjątkowymi, wspaniałymi, przychodzi refleksja, że łatwo czymś błahym się wyróżnić, zdobyć popularność…

– Znam wiele wspaniałych osób. Wielkich artystów, a przy tym dobrych, życzliwych, prawych ludzi. Pomagają chętnie, z oddaniem i często bez rozgłosu. Popularność to całkiem inna sprawa. Przecież zdobywają ją często osoby, które nie mają nic wspólnego z artystami, znani są z tego, że są znani, z ekscesów, prowokacji, drapieżnych wypowiedzi. Media to lubią i od nas też często tego oczekują.

– Chcą szokować?

Reklama

– Zło, nienawiść, agresja, konflikty są podniecające, interesujące. Dają pozorną siłę. No i podobno najlepiej się sprzedają. Ale też, w efekcie, niszczą, zniechęcają, wpędzają w depresję. Tak naprawdę ludzie potrzebują zupełnie czegoś innego. Często odkrywają to, gdy nie mają już siły walczyć, ścigać się, gdy wypadek, choroba nagle odmienia ich los, przykuwa do łóżka, do inwalidzkiego wózka. Oni dużo szybciej odkrywają, co w życiu jest naprawdę ważne, potrzebne i czasem wtedy dopiero odnajdują prawdziwy sens życia.

– Niektórzy z nich pojawili się w wydanej niedawno książce „Dymna”, Pani biografii, którą napisała Elżbieta Baniewicz.

– Bo spotykam ich całe życie. Dziś jest pogrzeb Jasia Statucha. To jeden z najważniejszych ludzi, których poznałam. Był moim rozmówcą w programie TVP2 „Spotkajmy się”. Wtedy, dwa lata po przeszczepie serca, opowiadał mi o śmierci i zmartwychwstawaniu z miną prawdziwego zwycięzcy. Żył z nowym sercem siedem lat. Emanował radością życia, siłą, energią. Działał na rzecz transplantacji. Był wszędzie, gdzie mógł się przydać. „Najważniejszy w życiu jest uśmiech – trzeba żyć tak, żeby ktoś się dzięki tobie uśmiechał, a ten uśmiech może i ciebie kiedyś uratować” – to jego słowa. Przy nim wydawało mi się, że wszystko się uda, że wszystko można zmienić na lepsze, wszystko uratować.
To brzmi jak slogan. Ale ludzie są coraz bardziej samotni i, prawdę mówiąc, wyją za tym, żeby się do kogoś uśmiechnąć. Zamiast tego, siedzą przy komputerach i w jakiejś rozpaczy plują, nienawidzą, pogardzają. Żal mi ich. Przecież tak bardzo by się komuś przydali. Tylu ludzi potrzebuje pomocy i obecności drugiego człowieka.

– Jak Janusz Świtaj?

Reklama

– No tak. Jest ponad 20 lat całkowicie sparaliżowany, oddycha za pomocą respiratora, wywołał w Polsce dyskusję o eutanazji, o prawie do zaprzestania uporczywej terapii. Myślał o śmierci, bo, choć ma wspaniałych rodziców, którzy wspaniale się nim opiekują, to jednak czuł się balastem, nikomu niepotrzebnym problemem. Znałam jego dramat, bo moja fundacja mu pomagała zanim stał się „sławny”. Kiedy media zadzwoniły do mnie, że jakiś sparaliżowany Janusz wystąpił o prawo do eutanazji i gdy dowiedziałam się, że to ten Janusz, zadzwoniłam do niego i zaczęłam krzyczeć: „Co ty sobie wyobrażasz? To ty mi dajesz siłę, zawsze o tobie myślę, kiedy mi jest źle, masz tyle siły i chcesz umierać? Chyba ci się nudzi, może do pracy byś poszedł!”. Pewnie głupio to brzmiało, ale to był odruch. Ten krzyk o śmierć wydał mi się po prostu krzykiem o życie. I okazało się, że miałam rację. Janusz zaczął u mnie pracować. Kontaktuje się przez Internet, za pomocą komórki z ludźmi, którzy znaleźli się w jego sytuacji. Rozmawia z nimi, pozyskuje pieniądze. Za pomocą fundacji uzbierał sobie na wózek i wreszcie odzyskał wolność, może czasem wyjeżdżać z domu… Wózek obsługuje ustami. Janusz ma w sobie tyle energii i radości, mimo że przecież wciąż jest sparaliżowany. Rozpoczął studia, jest wspaniałym studentem, a kiedyś będzie świetnym, wiarygodnym psychologiem.
Dzięki Januszowi uwierzyłam, że dopóki człowiek oddycha, może być potrzebny, może mieć marzenia, może je spełniać. Nie jest to łatwe. Musi obok być ktoś, kto pomoże; jak trzeba poda rękę, jak trzeba kopnie.
Dzięki pracy w fundacji wiem już, że człowiek, nawet gdy umiera, gdy bardzo cierpi, nie musi być pogrążony w rozpaczy i czuć się niepotrzebny. Do końca może być uśmiechnięty. Ale nie może być sam. Znałam Bartka chorego na mukowiscydozę, który powiedział, że nie chce, by go podłączano do respiratora i lekarze musieli to uszanować, nie podłączyli go i umarł w ramionach swojej żony, uśmiechnięty.

– Program „Spotkajmy się”, fundacja „Mimo Wszystko” – chyba nie ma Polaka, który nie znałby tych nazw, ale pewnie niewiele osób potrafi sobie wyobrazić rzeczywistość działań, które się na nie składają. Czy świadomość, że tak wiele jest do zrobienia dla słabych i okaleczonych ludzi, motywuje, czy często pojawia się bezsilność, bierność innych, choć wydaje się oczywiste, że wszyscy powinniśmy pomagać?

– W Polsce często choroba, niepełnosprawność łączy się z ubóstwem, samotnością, bezradnością. To trzeba zmienić. I naprawdę każdy może. Moja fundacja „Mimo Wszystko” uruchamia niepełnosprawnych nie tylko intelektualnie. Wiele naszych projektów, jak: „Festiwal Zaczarowanej Piosenki”, „Zwyciężać Mimo Wszystko”, „Każdy ma swoje Kilimandżaro” to działania, które zmieniają sposób patrzenia na osoby niepełnosprawne, inne. Pokazujemy, że są naprawdę takie jak my, mają marzenia, talenty, uczucia, a w dodatku są pełne radości, cierpliwości i siły, których możemy się od nich uczyć. Kontakt z tymi ludźmi odmienił moje patrzenie na wszystko. Po pierwsze przestałam narzekać i nauczyłam się cieszyć z małych rzeczy i z tego, co jeszcze mam. I wiem, że najważniejszy jest drugi człowiek.

– Przy okazji programów „Spotkajmy się” musiała się Pani uczyć także bardzo konkretnych rzeczy, zdobyć wiedzę o konkretnych chorobach, stanach.

– Mam dziesiątki zeszytów A4 – tysiące stron ze spisanymi rozmowami z moimi bohaterami, z notatkami o chorobach, z pytaniami do lekarzy. Sama przygotowuję te programy. Korzystam z różnych źródeł, z fachowych książek, które dostałam od prof. Andrzeja Szczeklika, z Internetu, z blogów. Jeżdżę po szpitalach, pomagają mi najwspanialsi lekarze, ot tak, po przyjacielsku. To jest właściwie fascynujące. Ileż się dowiedziałam o rzadkich chorobach, o przeszczepach, zagrożeniach… ileż poznałam tajemnic ludzkiego ciała i psychiki, o zagrożeniach. Wprawdzie nie rozumiem wielu fachowych niuansów, ale przecież ja te rozmowy prowadzę z pozycji zwykłego człowieka, nie lekarza, terapeuty, psychologa. Ale żeby zadać nawet głupie i proste pytanie, trzeba dużo się dowiedzieć. A podczas programu nie rozmawiam przecież żadnym fachowym językiem, nie mądrzę się i nawet nie zdradzam się z tym, co wiem. To moi rozmówcy są ważni. To oni mi mówią, co ich najbardziej boli, co jest dla nich największym dramatem, czego się boją, czego im brakuje. Ja nie muszę wiedzieć, jak się leczy ale wiem, jak choroba boli i jak zupełnie inaczej każdego człowieka.

2014-09-17 07:47

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Bezruch i substancja

Każdy chce sobie wydrążyć wygodną jamkę w systemie i spokojnie przeżyć

Warszawska jesień. Późny świt. Weekendowa pustka. Pusty park, na ulicy ani żywego ducha. Pierwsze Msze św. w kościołach za pół godziny, ale niemal bez wiernych. Warszawiacy, którzy mają posady i intratne zlecenia, śpią, bo nie muszą się martwić. Tak im się wydaje… Warszawiacy, którym ktoś zaraz zakręci gaz, bo nie płacą, też śpią, bo nic na to nie poradzą. Ale jeszcze za mojego dzieciństwa w Warszawie i w malutkim miasteczku rodzinnym dzień zaczynał się znacznie wcześniej, a wolnych sobót nie było. W mieście robotnicy i inżynierowie ruszali do fabryk, bo Polska była wysoko uprzemysłowionym Zachodem Wschodu, a na wsi krowa ryczała, żeby ją wydoić… Dziś o 3 wstaje tylko ktoś, kto handluje warzywami albo dojeżdża do roboty 200 km. Na szczęście są jeszcze tacy. Stacje benzynowe zawsze bywały puste. Ale 20 lat temu na odludziu firma Wiesiex jakoś tam handlowała ruskim paliwem lotniczym. Polonez je łykał i wzbijał się w niebo niczym myśliwiec albo - częściej - stukało mu w silniku. Polonez wiózł tkaniny przywiezione z Korei i Dubaju, bo trzeba było je sprzedać u kuzynów w powiatowym mieście. Prowincjonalni wydawcy, a było ich nieporównanie więcej niż dziś, wydawali wielkie nakłady książek, które dziś byłyby niemal zakazane albo ośmieszone. Wychodziły naprawdę niezależne gazety. Zdarzało się, że autorzy ginęli za swoją pisaninę, ale zdarzało się też, że ktoś zarobił krocie. Wtedy się jeszcze czytało książki. Dziś czytamy dezinformację preparowaną w Internecie przez zastępy słabo wynagradzanych trolli dowolnej barwy. To był czas wolności. Czas wielkiego ruchu. Chwilowy Dziki Zachód. Produkt uboczny wielkiej politycznej i biznesowej zmiany. Jednocześnie jednak trwał demontaż polskiej gospodarki i gigantyczny transfer finansowych owoców polskiej pracy do „instytucji finansowych”. Bardzo szybko wolność została zduszona, a Polaków przekonano, że nie ma po co się szarpać w biznesie i polityce, bo i tak ktoś większy tym rządzi i na żadne ekscesy nie pozwoli. Stąd wynika choćby niski odsetek głosujących w wyborach. Warto pamiętać, że Amerykanie tak samo nie wierzą w religię demokracji i w wyborach do Kongresu frekwencja od 1970 r. nie przekroczyła 40 proc. Ludność Zachodu rozumie mechanizm władzy i ma w głębokim poważaniu opowieści o tym, jak to może sobie wybrać, kogo chce. Szary mieszkaniec Wschodu nigdy chyba nie liczył na to, że może mieć jakiś wpływ na władzę. Każdy chce sobie wydrążyć wygodną jamkę w systemie i spokojnie przeżyć. Wielkie historyczne zmiany systemowe mają pewną niedogodność dla spokojnych ludzi. Gdy wieje wiatr historii, przetrwanie wymaga nie tyle biernej akceptacji systemu, ile chytrej aktywności. Kiedy wicher się wzmaga, żadna norka nie jest bezpieczna. Patrzę na warszawskich znajomych i co widzę? Zaczyna się. Wypasiona pensja z premiami nie musi wpłynąć na konto. Samochody i mieszkanie zabierze bank. Dziecko pójdzie do publicznej szkoły. Jak to? Przecież ja mam kursy, certyfikaty i taaaakie CV! O naiwny. Ciesz się, że masz trochę oszczędności, ale lepiej je wyjmij z banku, zanim bank padnie albo komornik wejdzie ci na konto. Polski rzeźnik, który od 3 nad ranem zasuwa po ubojniach, a od 7 z uśmiechem sprzedaje nam świeże mięso, nie chodzi na wybory, ale przetrwa kryzys systemu, bo jego życie zawsze było walką i ruchem. On nigdy nie miał prawa do odpoczynku. Jego żona - kiedy zamkną sklepik w lecie - nigdzie nie jedzie, tylko odgruzowuje gospodarstwo, bo na co dzień kręci się przy półtuszach. Zniszczono nam stocznie, ale mamy jeszcze chłopa, rzeźnika, producenta tapicerki, a nawet spawacza, który zjeździł świat za chlebem i założył drobny biznes. Pracują, walczą, kombinują, nieraz oszukują. Ale to oni są substancją narodu, który znowu może stanąć przed szansą odbudowy państwa.
CZYTAJ DALEJ

Niespodziewana wizyta Leona XIV w centrum nadawczym Radia Watykańskiego

Dziś rano Leon XIV złożył niezapowiedzianą wizytę w podrzymskim centrum nadawczym Radia Watykańskiego Santa Maria di Galeria. Świętował w ten sposób 43 rocznicę święceń kapłańskich. Papież podkreślił, że gdy pracował w Ameryce Łacińskiej i Afryce bardzo cenna była dla niego możliwość odbioru audycji Radia Watykańskiego na falach krótkich, bo docierają do miejsc, gdzie niewiele stacji radiowych ma zasięg.

Leon XIV spotkał się z pracownikami centrum, zwiedził salę nadawczą, a także zapoznał się z funkcjonowaniem anten i transmisji. Przy skromnym poczęstunku świętował wraz z pracownikami Radia Watykańskiego 43. rocznicę kapłaństwa, która przypada właśnie dzisiaj. Papież podkreślił, że podczas swej pracy misyjnej w Ameryce Łacińskiej i Afryce bardzo cenna była dla niego możliwość odbioru audycji Radia Watykańskiego na falach krótkich, które docierają do miejsc, gdzie niewiele stacji radiowych ma zasięg.
CZYTAJ DALEJ

Kard. Ryś: spożywana Eucharystia nie pozwala na zgaszenie nadziei!

2025-06-19 14:25

[ TEMATY ]

archidiecezja łódzka

Julia Saganiak

- Eucharystia jest sakramentem, który wzywa do głoszenia śmierci Pana. Śmierć Pana głosisz wtedy, kiedy spożywasz Ciało i Krew Pana, a nie gdy o tym mówisz, kiedy uczestniczysz w Eucharystii i zapraszasz do niej następnych. Objaśniasz, spożywając - mówił kard. Grzegorz Ryś podczas Centralnej Procesji Bożego Ciała w Łodzi.
CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

REKLAMA

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję