Konkretnie kilkudziesięciu pracowników, po ok. 25 lekarzy i pielęgniarek, kilku fizykoterapeutów i psychologów, pracownik socjalny. Wolontariuszy ok. 60. stałych, kilkudziesięciu pomagających od czasu do czasu. Zajmują się półtora tysiącem ciężko, nieuleczalnie chorych, często umierających osób, rocznie. Ale i ich rodzinami, bo i one chorują, a potem żałoba też bywa dramatyczna.
Praskie hospicjum Marianów jest wielką, jedną z największych, jeśli nie największą, tego typu placówką w Polsce. Od lata opiekują się znacznie większą liczbą osób, niż przewidują wszelkie limity. Dlatego, jako jedni z nielicznych w Polsce, nie mają kolejki oczekujących. - Tak chcemy, choć często jest to ponad siły - mówią w hospicjum. Inna rzecz, że tego „ponad siły” by mnie było, gdyby nie fakt, że życie skutecznie utrudnia biurokracja - te bezsensowne procedury i dokumentacje - pochłaniająca i pieniądze, i czas, który mógłby zostać poświęcony chorym.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Przywracają nadzieję
Reklama
Praca w hospicjum jest specyficzna - przyznaje Ksiądz Dyrektor. Trzeba mieć ten rodzaj dojrzałej wrażliwości na ludzkie cierpienie, siły psychicznej, która pozwala na służenie bardzo, bardzo chorym. Oprócz pracowników są wolontariusze - niezbędni i wciąż bardzo poszukiwani. Są szkoleni - rocznie kilkaset młodych osób. Jednak to chyba najbardziej trudny rodzaj wolontariatu. Dlatego po szkoleniach, na stałe w Hospicjum Domowym na Pradze pozostają nieliczni.
Wiele zależy od tego, czy wolontariusz miał w ogóle kontakt z ciężka chorobą i śmiercią. Jeśli miał, wie, że człowiek umiera, to połowa sukcesu; bo jeżeli ktoś nie był przy śmierci, to może być dla niego trudne, niekiedy traumatyczne przeżycie. Gdy trafi się tu z dobrymi chęciami, ale bez wytrwałości, szybko traci się zapał i odchodzi.
Ale w hospicjum nie mają do takich niedoszłych wolontariuszy pretensji. Bo i tak jest „zysk”: więcej ludzi - oby jak najwięcej ludzi - wiedziało, jak opiekować się ciężko chorym, jak go pielęgnować, jak rozumieć niektóre, „dziwne” zachowania, słowa chorego. Wolontariusz, który przejdzie przez tą próbę, zdobędzie doświadczenie. Gdy widzi czasem trudne emocje rodziny chorego jest z nim obyty, jest w stanie zapanować nad własnymi emocjami. I wtedy potrafi pomagać.
- Działamy w hospicjum tak, że wielu chorych jest zaleczanych, że czują się bezpiecznie, że mimo choroby wyglądają na szczęśliwych - mówi ks. Andrzej Dziedziul. - Chory jest dziś w Polsce, w zbiurokratyzowanym systemie służby zdrowia, towarem. Z tego powodu czuje się zgnębiony, często jest niedoleczony, czuje się jak przedmiot. Natomiast, kiedy opieka medyczna jest bardziej ludzka, kiedy ważne są radości i smutki chorych, większość z nich radykalnie zmienia się, stają się dojrzalsi, choć przecież choroby, z którymi mamy do czynienia są ciężkie, nieuleczalne.
Reklama
Przywracają chorym nadzieję, pewność, że są pełnowartościowymi ludźmi. Bo tu traktuje się ich poważnie i normalnie. - To jest także część naszego charyzmatu, że współpracując z rodzinami, dajemy im też nadzieję. Przy nas mogą się nauczyć, co przy chorym mogą zrobić, nie są bezradni wobec trudniej rzeczywistości - dodaje Ksiądz.
- Twarz odchodzącego człowieka najpiękniejsza jest przed śmiercią, kiedy jest on już pogodzony z tym co ma nastąpić - powiedział w jednym z wywiadów. - Uśmiech odchodzącego jest piękny, bo on nie uśmiecha się z zadowolenia, że inni go cenią, że jest mu dobrze. Przez to oderwanie się taki człowiek patrzy na innych także inaczej, zaczyna autentycznie kochać, interesować się innymi, jest wdzięczny.
Listy z hospicjum
Zajmują się w hospicjum nieuleczalnie chorymi, ale i ich rodzinami, które za chwilę staną oko w oko ze śmiercią swojego bliskiego. Gdy człowiek umiera, jego rodzina musi się podnieść. Niestety, często nie udaje się im to zrobić o własnych siłach. Trzeba im pomagać. Osoby w żałobie też chorują. Jeżeli zostawi się ich samemu sobie, żałoba jest dramatyczna, są na długo wyłączeni z życia - uważa Ksiądz.
Reklama
- Polega to na traktowaniu rodziny jako partnerów, nie spycha się do roli przedmiotów, to daje im nadzieje, że wiedzą, że robią, robili, co trzeba - podkreśla Ksiądz. - Jednym z elementów patologicznej żałoby jest przekonanie, że coś zaniedbali, albo, że część ich działań w chorobie bliskiego była bezsensowna. Z tym związane są wyrzuty sumienia, zagubienie. Jeżeli w czasie choroby odpowiednio prowadzi się chorego, to rodzina jest bardziej aktywna, jest współuczestnikiem, daje więcej ciepła i ta żałoba jest nieco łatwiejsza. Nie do wszystkich docieramy w żałobie, ale mamy swoje sposoby.
Z hospicjum wysyła się listy do rodzin po stracie, telefonuje się, zaprasza na spotkanie. Obserwuje się dzieci, co rysują, jak się bawią, proponuje wyjazd na kolonie. Obserwuje się - i dzieci, i dorosłych - czy mogą samodzielnie zacząć żyć. Proponuje się grupy wsparcia, wyjazdy dla młodych wdów i wdowców, pomyślane jako rodzaj terapii. - Do wielu trafiamy i wielu wraca do normalności, a nawet osiąga głębszą dojrzałość - ocenia Ksiądz.
Sztafeta pomocy
Do niesienia pomocy trzeba być przygotowanym na okrągło. W weekendy na dyżurze jest wolontariusz, kierowca, lekarz, pielęgniarka. Działają na zasadzie swoistego pogotowia. Najbardziej potrzeba wolontariuszy, którzy mogą pracować przed południem. Ale takich w Polsce najbardziej brakuje. Ludzie pracują, nie ma tylu bogatych, którzy mogliby sobie zagospodarować czas na pomaganie ciężko chorym. Podobnie jest z opieką w nocy.
Niekiedy pomagają ci, którzy sami wcześniej przez coś takiego przeszli. Włączają w sztafetę pomocy. Sam ks. Andrzej jako dziecko, gdy zmarł jego ojciec, a mama popadła w apatię, sam musiał korzystać z pomocy innych. Najpewniej to był jeden z powodów, że już jako dorosły - student Politechniki Gdańskiej - zajął się pomocą charytatywną. Kontynuował to jako kleryk seminarium w Lublinie i już jako duszpasterz w Grudziądzu, Lublinie i Licheniu. Otaczał opieką osieroconych przez rodziców, biednych i opuszczonych. A potem, już na warszawskiej Pradze, kilkanaście lat temu, współtworzył wciąż rozrastające się - w obliczu coraz większych potrzeb - hospicjum domowe.
Ks. dyrektor Andrzej Dziedziul został właśnie jednym z laureatów 12. edycji nagród Totus (przyznawanych corocznie w przeddzień Dnia Papieskiego przez Fundację „Dzieło Nowego Tysiąclecia”, w kategorii „Promocja człowieka, praca charytatywna i edukacyjno-wychowawcza”, a uzasadnienie wyboru brzmiało: „za wieloletnie czynne wypełnianie nauczania Ojca Świętego Jana Pawła II przez miłosierną, samarytańską służbę drugiemu człowiekowi”. Gdy wręczano laur nikt nie miał żadnych wątpliwości, że trafił naprawdę w dobre ręce.