Grecja ma 300 mld długu, najwięcej w swojej historii. Budżet świeci pustkami, pracownicy strajkują i nawet zbliżający się sezon turystyczny - a z turystyki pochodzi co piąte euro z greckiego PKB - nie będzie zbawieniem.
Kto zawinił? Odpowiedź jest prosta: politycy, którzy tak manewrowali słupkami na papierze, że długo wydawało się, iż wszystko jest cacy, a od dawna nie było. Teraz, żeby uchronić Grecję przed bankructwem, głównie dlatego że mogłoby to wywołać efekt domina, kraje członkowskie UE muszą Grecji pomagać. Oczywiście, Grecy też muszą wiele zrobić, też nie są bez winy, bo długo dawali wiarę pustym słowom, zachwyceni politycznym show. Co muszą zrobić? Recepta jest zawsze taka sama: obciąć wydatki, zwiększyć przychody, tzn. „zaciągnąć pasa”. Przyczyna greckiego kryzysu jest prosta: Grecy żyli przez lata ponad stan. Pomagali im w tym politycy, którzy nie chcieli straszyć wyborców pustkami w kasie, kombinując, dopóki się dało. Gdy już się nie dało, bezradnie rozłożyli ręce i odwołali się do europejskiej solidarności.
Grecki przykład jest przestrogą i ostrzeżeniem przed pokusą używania kreatywnej księgowości, która przez jakiś czas zapewnia dobre samopoczucie, ale w istocie przypomina grę w totolotka. A nuż się uda. To dla polityków. A dla elektoratu? Nie dać się zauroczyć. Bo zauroczenie wyłącza rozsądek. W takim stanie ducha przeważnie pustoszeją portfele. Niezależnie od tego, czy jest w nich euro, czy złoty.
Pomóż w rozwoju naszego portalu