Coraz mniej rzeczy na tym świecie jest nas dzisiaj w stanie naprawdę zachwycić lub choćby zaszokować, natomiast jakby coraz więcej pojawia się sytuacji, które nawet u ludzi przeciętnie wrażliwych na sprawy otoczenia i bliźnich budzą zwyczajny niesmak. Nie do końca wiadomo, czy jest to tylko efekt uboczny dokonującego się na naszych oczach postępu cywilizacyjnego, czy też raczej dowód potwierdzający taką oto smutną opinię, że ziemię po prostu kolonizuje wulgarność. Czyni to skutecznie, zaśmiecając tradycyjny ład moralny poprzez telewizję, radio, prasę i coraz bardziej agresywną - a momentami wręcz bezczelną - reklamę.
Kilka lat temu na ulicach naszych miast pojawiły się podobno „dowcipne” banery reklamowe, przedstawiające niewinną z pozoru scenę przeciągania liny. Z jednej strony trzymali ją panowie w garniturach, z drugiej - młodzi księża. Niby nic takiego, niemniej wywołało to wtedy dość powszechne zdziwienie przechodniów i całkiem zrozumiałe oburzenie wielu duchownych. Ordynariusz bielsko-żywiecki w jednej ze swych homilii stwierdził w tej sprawie wręcz, nie ukrywając swego oburzenia, że to, co serwuje się nam do oglądania, to nie jest nasza kultura.
Istotnie - zarówno kształtowana od pokoleń tradycja, jak i kultura, w których wyraża się nasza narodowa tożsamość, są katolickie, a cywilizacja i etyka - chrześcijańskie. Warto o tym przypomnieć tym wszystkim „mężom stanu”, którzy zbyt łatwo pogodzili się z tekstem Traktatu Konstytucyjnego UE, pozbawionym cynicznie jakichkolwiek odniesień do chrześcijańskiego rodowodu Europy. W naszej kulturze obowiązuje jeszcze - przynajmniej w starszym pokoleniu - duży szacunek dla wartości, pewnych zasad i profesji, w tym do przedstawicieli stanu duchownego. Oznacza to też m.in., że np. wypowiadane czy pisane w kraju nad Wisłą słowo odbierane jest w dalszym ciągu przez większość Polaków tradycyjnie jako kształt myśli - zatem jako prawda. Natomiast w praktyce życia publicznego stanowi ono zbyt często już tylko narzędzie działania. A w takim porządku słowo to zazwyczaj tylko słowo i nic więcej.
Wiążące się z tym znane powiedzenie: „Jesteś wart tyle, ile twoje słowo”, odwołujące się do coraz bardziej unikalnej w dzisiejszych czasach kategorii moralnej, jaką jest honor, rodzący w społeczeństwach od pokoleń zaufanie między ludźmi, w narzucanej nam obecnie przez media i tzw. autorytety moralności bazaru traci swój sens i przydatność. Stanowi to kolejny dowód na to, że kolonizacja postępuje...
Nie tak dawno na łamach Gazety Wyborczej ukazał się „demaskatorski” reportaż o Janie Kobylańskim - filantropie, działaczu polonijnym i jednym z najbogatszych Polaków na świecie - autorstwa red. Mikołaja Lizuta. Dziennikarz GW wyjechał wcześniej do Ameryki Łacińskiej z zamiarem udowodnienia tezy, że ktoś, kto daje pieniądze na Radio Maryja i popiera o. Rydzyka, musi być antysemitą, nazistą i kanalią. Powstał dziennikarski gniot, pełen konfabulacji i dwuznacznych sugestii w stylu charakterystycznym dla tego typu dziennikarstwa. Trudno dociec, ile w tym prawdy, niemniej jedno jest pewne, że równie dobrze red. Lizut mógł napisać ten tekst w kraju, bez konieczności wyjazdu za ocean. Byłoby znacznie taniej, bo przecież - co widać wręcz rażąco w reportażu - tezę miał gotową jeszcze przed wyjazdem, argumenty dla jej udowodnienia też. Nie to jednak jest tutaj istotne.
Rzeczą, która szczególnie bulwersuje w tym materiale, jest publiczne zwierzenie się autora na łamach gazety - przekonanego, iż jego „szlachetny” cel (napiętnowanie sponsora Radia Maryja) uświęcił zastosowane przezeń środki, m.in. swoim rozmówcom przedstawiał się fałszywym imieniem i nazwiskiem (!), czyli świadomie i z premedytacją posłużył się zwyczajnym, ordynarnym kłamstwem. Tak nawiasem mówiąc, w wielu krajach za takie postępowanie płaci się poważne kary - u nas widać jeszcze nie. Jest też rzeczą bardzo charakterystyczną dla takich sytuacji, że nie było słychać głosów oburzenia na tę ewidentną moralną niegodziwość ze strony czujnych zazwyczaj na „obniżanie poziomu” i nietolerancję wobec innych naszych „autorytetów” moralnych. Oznacza to prawdopodobnie, iż wulgarność zalała już nawet najwyższe piętra lub też - co jest bardziej prawdopodobne (choć nie wyklucza tego pierwszego) - że została publicznie nobilitowana i uznana jako obowiązująca dzisiaj metoda na życie. Metoda, w której liczy się przede wszystkim „głowa i sposób”, wpajana - niestety z dużym sukcesem - szczególnie ludziom młodym jako niezawodne i uprawnione panaceum na życiowy sukces.
Należy mieć nadzieję, iż u wielu czytelników myślących jeszcze tradycyjnie ten topornie spreparowany paszkwil zamiast wywołać tzw. szok, co było wyraźnym zamierzeniem jego zleceniodawców, wywołał raczej niesmak i instynktowne choćby odczucie, że - podobnie jak w przypadku owego „dowcipnego” banera - radosne wyznania dziennikarza kłamcy na temat własnego sprytu, na łamach wielkonakładowej gazety, to też nie jest nasza kultura. No bo nie jest.
Pomóż w rozwoju naszego portalu