Mieszkający tam Polacy zostali zmuszeni stanąć wobec wielkiego życiowego wyzwania, którym miało być porzucenie swoich domostw, swoich małych ojczyzn, z którymi ich rodziny związane były czasem od wieków. Czekała ich wędrówka w nieznane.
Wyrwani zostali z korzeniami, czyli z tradycją, z tożsamością kresową, związaną z miejscem, ze środowiskiem, w którym dotąd żyli, z otaczającymi przyrodą i krajobrazem, z cmentarzami i swoimi bliskimi zmarłymi, ze wspomnieniami, słowem – doświadczali bolesnego wykorzenienia. Nieśli w sobie ten utracony świat, zmuszeni do konfrontowania go z czymś zupełnie dla siebie obcym i dalekim.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ziemie zabrane i odzyskane
Po wojnie Polska wracała na mapę polityczną Europy w nowych granicach. Był to skutek decyzji wielkich mocarstw, zwłaszcza woli Stalina, który nie zamierzał oddawać polskich Kresów Wschodnich zagarniętych bezprawnie w 1939 r. i wbrew zasadom Karty Atlantyckiej, a chciał je „zrekompensować” oddaniem Polsce obszarów poniemieckich po Odrę i Nysę Łużycką na zachodzie i połowy dawnych Prus Wschodnich na północy.
Reklama
Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, zgodnie z interesem Kremla, zaakceptował zmiany przyszłych granic, legalizując je bezprawną umową graniczną z 27 lipca 1944 r. Później Stalin przekonał do tej koncepcji aliantów zachodnich w Jałcie, przy czym na konferencji w Poczdamie zdecydowano także o przymusowym wysiedleniu kilku milionów ludności niemieckiej z tych obszarów, które przypadły Polsce. Dodać trzeba, że ustalenia konferencji poczdamskiej w sprawie granicy zachodniej nie miały charakteru ostatecznego w sensie prawnym, gdyż sprawa ta miała być ostatecznie rozwiązana na konferencji pokojowej z Niemcami, do której nie doszło przez kolejnych kilkadziesiąt lat z powodu powstania dwóch państw niemieckich i zimnej wojny, co nie umacniało naszego bezpieczeństwa, a ponadto stawało się dodatkowym argumentem uzasadniającym naszą zależność od ZSRR jako potencjalnego obrońcy naszych interesów.
Tak zwane ziemie odzyskane i ich zagospodarowanie staną się jednym ze sztandarowych celów propagandowych nowej władzy. Komuniści, zachęcając do osiedlania się na tych terenach, przedstawiali je jako „ziemię obiecaną”, która otworzy nowe perspektywy lepszego życia. Adresatem tej propagandy byli mieszkańcy nie tylko Kresów, ale także Polski Centralnej, gdzie brakowało ziemi.
Wyrzuceni gwałtem
Reklama
Już pod koniec 1944 r. ruszyły pierwsze transporty z Kresów. W oficjalnej narracji przesiedleńców nazywano repatriantami, czyli osobami powracającymi do ojczyzny, tymczasem oni sami czuli się wygnańcami z własnej ojczyzny. Tracili ją na zawsze i dlatego poprawniejszym terminem opisującym ich los byłoby określenie: ekspatriacja, czyli wydalenie poza granice ojczyzny, połączone zwykle z utratą obywatelstwa. To ostatnie, akurat narzucone przez okupanta sowieckiego jeszcze w 1939 r., zrzucali z siebie jak obce jarzmo, bo zawsze czuli się Polakami. Świadek i uczestnik tych wydarzeń ks. Józef Anczarski z Tarnopola tak wspominał dzień wyjazdu: „Jutro już wyjeżdżamy. Jest transport. Długi skład wagonów czeka na stacji. Paskudne i obskurne są te wagony. Krytych i zamkniętych jest mało, najwięcej otwartych, które nominalnie służą do wożenia węgla, kamieni czy cegły do budowy domów. Najgorsze są te zupełnie gołe bez żadnego obrzeża. I na tym mają jechać całe rodziny ze swoim dobytkiem, z krowami, końmi, nierogacizną, kurami i wszystkim, co dało się zabrać. Także i z paszą dla bydła. Jak się z tym wszystkim rozmieścić? Miejsca niesłychanie mało. Ale ludzie i tak się cieszą, że wreszcie mają te wagony. Niektórzy czekali na nie całymi tygodniami, koczując w szałasach przy torach. Przy ładowaniu jest niesamowite podniecenie i ogromne ludzkie utrudzenie. (...) Dzisiaj pod wieczór mamy wyjechać. To już ostatni dzień naszego pobytu w tym mieście i na tej ziemi. Ostatnia Msza św. w naszym kościele. I mówią nam, że wyjeżdżamy na zawsze, że Polska już nigdy tutaj nie wróci. Zostawiamy to Bogu i Jego zrządzeniom. My tu już teraz nie mamy nic do powiedzenia. Jest jak jest. Wyrzucają nas gwałtem, przemocą, rzeziami”.
Reklama
Masowość akcji migracyjnej w latach 1945-46 i fatalny stan taboru kolejowego powodowały przepełnienie w punktach rozdzielczych. Zła organizacja była przyczyną częstych postojów pociągów w szczerym polu, trwających nawet po kilka dni. Do tego dochodził chaos kompetencyjny służb, które zajmowały się organizacją transportów, pogłębiany przez arogancję i nadużycia komendantur sowieckich, czyli tymczasowej władzy sowieckiej na tych terenach, która często ignorowała tworzoną naprędce polską administrację. Dochodziło nawet do rabunków dokonywanych na polskich wygnańcach przez czerwonoarmistów. Transporty nie były konwojowane, dlatego grabież mienia była nagminna. Brali w niej udział wojskowi maruderzy zarówno sowieccy, jak i polscy. Brakowało dostatecznej ilości wyżywienia dla ludzi i paszy dla zwierząt. Niedożywienie i trudne warunki podróży, zwłaszcza prymitywny stan sanitarny wagonów i stan higieny podróżujących czasami przez długie tygodnie oraz braki w opiece medycznej, wpływały na stan zdrowotny repatriantów. Szerzyły się różne choroby, zwłaszcza świerzb, choroby weneryczne, a także gruźlica i malaria. Dochodziło nawet do wybuchu epidemii chorób zakaźnych, np. tyfusu plamistego. Ponieważ ze Wschodu przyjechało wiele dzieci, głównie sierot, należało uruchomić w krótkim czasie sierocińce. Zdarzały się zgony, zwłaszcza dzieci i starców. Gdy zabużanie docierali do celu, byli zmęczeni, wręcz sponiewierani. A warunki, które zastawali na miejscu, były trudne.
Polski „Dziki Zachód”
Rzeczywistość okazała się daleka od propagandowych obietnic „polskiego Eldorado”. Odwołajmy się do wspomnień świadka: „Tu wszystko było zrabowane, nie było ani krowy, ani kury, ani nawet psa, tylko para dzikich kotów się pokazywała (...). Sowieci wybrali wszystko”. Istotnie, ziemie te były terenem zaciętych walk frontowych, co przyniosło dużą skalę zniszczeń nie tylko w miastach, ale i na wsiach. Dodatkowo część mienia zabierali uciekający przed Armią Czerwoną Niemcy, a reszta padała ofiarą Rosjan, jako łup wojenny, oraz złodziei miejscowych bądź przybyłych z innych części Polski na tzw. szaber. Trzeba bowiem pamiętać, że wraz z przybyciem ludzi z Kresów ruszyła też fala osadników z Polski Centralnej, głównie z Lubelszczyzny, Podlasia, a także z Pomorza i Wielkopolski.
Reklama
W wielu miejscach sowiecka administracja wojskowa utrudniała przejmowanie władzy przez polską administrację cywilną, ochraniając grabieże oraz pozostałą jeszcze na miejscu ludność niemiecką, która nierzadko arogancko traktowała polskich osadników. W wielu miejscowościach brakowało jeszcze polskich księży, gdyż dopiero tworzyła się tymczasowa administracja kościelna na tych terenach. Często na parafiach przez wiele miesięcy byli niemieccy księża. Działały też na tym obszarze grupy zbrojnego podziemia, a więc komuniści starali się szybko stworzyć miejscowy aparat bezpieczeństwa, wspomagany na każdym niemal szczeblu przez Sowietów. Jeszcze przesiedleńcy nie zaczęli na dobre uprawiać ziemi, a już zaczęto obciążać ich podatkami i kontyngentami.
Zabużanie byli nierzadko traktowani przez urzędników, zwłaszcza na obszarach należących przed wojną do Polski, np. w Wielkopolsce, nieprzychylnie, jako gorsi, ci, z „których nie ma pożytku”. Wyrzuceni ze swoich domostw na Kresach, rzuceni w zupełnie nowe warunki, w obce im otoczenie, czuli się zagubieni i wyobcowani. Dla „Polaków”, czyli przybyłych z innych części Polski, zabużanie byli Rusinami, chadziajami czy zabugolami; witano ich nie jak rodaków dotkniętych nieszczęściem, lecz jako obcych, różniących się dialektem i obyczajami. Przybysze tworzyli mozaikę etniczną, wyznaniową i geograficzną. Tak było na Warmii i Mazurach. Miejscowa ludność mazurska i warmińska, która została poddana repolonizacji, nazywana przez przedstawicieli innych grup Szwabami, Krzyżakami, szkopami, sąsiadowała z Kurpiami i z centralakami z Lubelszczyzny, ci z kolei – z zabużanami. Jedni byli katolikami, inni protestantami, jeszcze inni, zwłaszcza Ukraińcy (od 1947 r.) – prawosławnymi lub grekokatolikami.
Pozostały tęsknota i pamięć
W tym samym czasie, gdy trwało zasiedlanie tzw. ziem odzyskanych, rozpoczęła się kulminacyjna faza agonii polskości na Kresach. NKWD dobijało podziemie niepodległościowe dalej aktywne na tych obszarach po wojnie. Jednocześnie kontynuowano depolonizację kresowych miast. W bezwzględny sposób rozprawiano się z polskim Kościołem, który stracił metropolie wileńską i lwowską. Co więcej, polscy komuniści wprowadzili totalną cenzurę na każdą wzmiankę o Kresach.
Tymczasem duża część rodaków wyrzuconych ze swoich domów na Wschodzie długo zmagała się na nowym miejscu z poczuciem wyobcowania; tworzyli często społeczności zatomizowane, niosące ból utraty na zawsze kresowych ojczyzn.