Zamiast uzasadniać, że samobójstwo słusznie budzi zgrozę, powiem raczej parę słów o postawach samobójczych, bo to one, choć stosunkowo rzadko, kończą się zamachem na swoje życie i prawie zawsze są źródłem takich zamachów.
Symboliczne wymiary samobójstwa
Najczęstszą chyba postawą samobójczą jest brak poczucia sensu życia. I nigdzie tak jasno nie widać, że istnieje społeczna odpowiedzialność za fałszywe ludzkie nastawienia. Jeden Bóg wie, ile są winni młodzi ludzie głęboko rozczarowani życiem, niewiedzący, jak wypełnić swoją wewnętrzną pustkę, jeżeli nie pokazano im tego, co w życiu ważne, ani nie dano im doświadczyć, że są potrzebni i kochani; jeżeli dorośli dają im jedynie przykład, jak swoją pustkę i poczucie bezsensu zagłuszać. Psychologowie sygnalizują, że wiele zamachów samobójczych wśród młodzieży to raczej desperackie wołanie o pomoc niż rzeczywiste targnięcie się na swoje życie. Ci młodzi ludzie to najczęściej ofiary postaw samobójczych pokolenia ich rodziców. Ich główną „winą” jest to, że – wrażliwsi od nas, dorosłych – uświadomili sobie, iż życie bez żadnego sensu jest nic niewarte, a zarazem okazali się zbyt słabi i nieporadni, żeby ten prawdziwy sens życia odnaleźć.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Brak sensu życia może się zresztą ujawniać w różny sposób. Postawa ta nie musi wykluczać zasadniczej akceptacji życia. Ktoś np. może mieć ugruntowane przekonanie o sensie swego życia, ale tylko dopóty, dopóki jest zdrowy, twórczy, społecznie użyteczny.
Niepokojąco wysoka liczba samobójstw wśród starszych mężczyzn to tragiczny dowód na to, że dla wielu ludzi życie ma sens tylko względny i że współczesne społeczeństwo daje zbyt mało wsparcia ludziom chorym i starym, aby mogli odnaleźć głęboki sens swojej szczególnie trudnej sytuacji. Za mało w nas wiary, że życie człowieka zawsze ma sens, a najtrudniejsze okresy mogą stanowić jedyną szansę dotarcia do tego głębokiego sensu życia, który w normalnych sytuacjach jest nam prawie niedostępny.
Postawą bezsensowną, a więc samobójczą – na szczęście tylko niekiedy kończy się ona zamachem na samego siebie – jest każdy radykalny egoizm. Nie zapomnę, co powiedziała moja mądra matka, kiedy mówiliśmy w jej obecności o samobójczej śmierci pewnego studenta: „Tyle się matka przy nim napracowała, a on w jednej chwili to wszystko zniszczył!”. Rzeczywiście: samobójstwo potwornie krzywdzi tych wszystkich, którzy mają do mnie prawo, którzy mają prawo do mojej miłości, do mojej obecności. Ale przecież każdy egoizm ma w sobie coś z takiej krzywdy.
Reklama
Starożytni Grecy podkreślali w samobójstwie moment tchórzostwa, bo ono może stanowić ucieczkę przed odpowiedzialnością, przed trudem życia, przed samym sobą – i faktu tego nie zmienia okoliczność, że warunkiem takiej ucieczki jest akt desperackiej odwagi. My podkreślmy raczej coś innego: że każde tchórzostwo w istotnych sytuacjach, każda nieuprawniona ucieczka powodują jakieś samounicestwienie.
Krótko mówiąc, moralny wymiar samobójstwa nie ogranicza się tylko do zakazu podnoszenia ręki na samego siebie. Coś z samobójcy ma każdy, kto żyje bezsensownie, kto zdradza największe wartości i czyni niesprawiedliwość, kto zamknął się w swoim egoizmie lub boi się stawić czoło sytuacjom trudnym i wymagającym odwagi. Niekiedy atmosfera społeczna – w wymiarze zarówno makro, jak i mikro – stymuluje rozwój i ujawnianie się takich samobójczych postaw.
Toteż nie trzeba się wstydzić tej zgrozy, z jaką wielu chrześcijan reaguje na samobójstwo, bo wszystkie motywy samobójstwa są jednakowo przerażające. Przerażająca jest utrata wiary w sens życia, a nie mniej przerażające jest przeświadczenie, że człowiek może znaleźć się w sytuacjach zamkniętych na sens. Przerażające jest, jeśli zbrodniarzowi zabraknie wiary w możliwość pokuty, i przerażające jest nieliczenie się z ciężkim bólem, w jakim śmierć samobójcza pozostawi najbliższych. Przerażające są ta nieumiejętność stanięcia ponad swoją dramatyczną sytuacją i niewrażliwość otoczenia, które często nawet nie zauważa ludzkich dramatów (pomijam tu skomplikowaną problematykę psychiatryczną dotyczącą samobójstwa: przypomina nam ona, że nie wolno sądzić ani potępiać konkretnych ludzi, ale zarazem trzeba zdecydowanie głosić, że nikomu nie wolno podnosić ręki na samego siebie).
Reklama
Dwa teksty biblijne wydają się szczególnie warte przypomnienia w związku z naszym tematem: „Wierny jest Bóg i nie dozwoli was kusić ponad to, co potraficie znieść, lecz zsyłając próbę, równocześnie wskaże sposób jej pokonania, abyście mogli przetrwać” (1 Kor 10, 13) oraz tekst z Listu do Rzymian, który przypomina nam, że po to otrzymaliśmy życie, aby je przeżyć na chwałę Bożą: „Nikt z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie. Jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc, i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14, 7n).
A co do argumentu, że człowiek powinien mieć prawo decydowania o sobie samym – bardzo abstrakcyjny to argument; nie bierze się w nim pod uwagę tego, że człowiek jest istotą zdolną do dobra i zła, istotą, która potrafi kochać i krzywdzić. Przypomina mi się tutaj odpowiedź na zupełnie inne pytanie, której Ojciec Święty Jan Paweł II udzielił w 1979 r. na krakowskich Błoniach: „Czy można odrzucić Chrystusa i wszystko to, co On wniósł w dzieje człowieka? Oczywiście, że można. Człowiek jest wolny... Ale pytanie zasadnicze: czy wolno?”. My zapytajmy podobnie: czy człowiek może odebrać sobie życie? Oczywiście, że może, czy jednak mu wolno? Czy kiedykolwiek mu wolno?
Po śmierci samobójczej kogoś bliskiego
Reklama
Pewna kobieta napisała do mnie: „Wiedziałam, że na ludzi czasem spada nieszczęście. Spotykałam ludzi dotkniętych takim nieszczęściem, że strach było pomyśleć, co by było, gdyby na mnie kiedyś takie przyszło. Ale nigdy nie przypuszczałam, że nieszczęście tak może człowieka załamać. Syn mojej znajomej popełnił samobójstwo. Stało się to 8 miesięcy temu, a czas niczego nie leczy. Powiedziałabym nawet, że w miarę upływu czasu nieszczęsna matka przemieniła się w jedną ranę. Stała się chodzącym smutkiem i rozpaczą. Jest przepełniona poczuciem winy: że gdyby go lepiej wychowała, gdyby więcej kochała, gdyby nie rozwiodła się z mężem, gdyby umiała zauważyć dramaty, jakie syn przeżywał, nie doszłoby do tragedii. Jest ona osobą wierzącą, daje na Mszę św. za syna, ale to niczego nie zmienia. Patrzeć nie można, jak się zagryza. Moich argumentów słucha, ale jej nie przekonują. Powiada, że nic już jej nie pocieszy. Jak do niej przemówić?”.
Gdyby ktoś, kto chce odebrać sobie życie, pomyślał o tym, ile bólu po sobie pozostawi, zapewne by się zastanowił i zamiaru swego nie wykonał. To prawda, czasem ktoś popełni samobójstwo, będąc tylko w niewielkim stopniu panem swojej woli. Ktoś inny w gruncie rzeczy wcale nie chciał targnąć się na swoje życie, chciał tylko nadać dużej wyrazistości swojemu wołaniu o pomoc, przesadził jednak w natężeniu sygnału tak, że skończyło się śmiercią, która ma wszystkie zewnętrzne cechy samobójstwa. Zawsze jednak, kiedy człowiek odbiera sobie życie, to dlatego, że dał się jakoś w sobie zamknąć: w swoim poczuciu bezsensu, w swojej samotności nie do uniesienia, w jakimś obrzydzeniu dla samego siebie, w swoim całkowitym rozczarowaniu wobec ludzi, w niewierze w siebie itp. Zapewne nie doszłoby do tragedii, gdyby człowiek ten próbował przekroczyć altruistycznie swoje zamknięcie we własnych problemach. Sądzę, że odnosi się to nawet do tych, którzy podejmują decyzje samobójcze nie w pełni świadomie – bo przecież wszyscy, również psychicznie chorzy, są prawdziwymi ludźmi, a więc są zdolni do miłości.
Reklama
Powyższe uwagi napisałem nie dlatego, że poczułem się uprawniony do wydawania sądu nad ludźmi, którzy popełnili samobójstwo. Sąd ten należy wyłącznie do Pana Boga. Pragnę jedynie wydać sąd nad mechanizmami, które do samobójstwa prowadzą. Niejednego już człowieka, który znalazł się w samobójczej depresji, od skoku w otchłań uchroniły właśnie myśl o bólu, jaki by to zadało najbliższym, świadomość, że się będzie jeszcze komuś potrzebnym, czy religijny lęk, aby nie przekreślić ostatecznie sensu swojego życia. Wydaje się, że wystarczy nawet niewielka miłość, byleby to była miłość prawdziwa, aby skutecznie unieszkodliwić żądło pokusy samobójczej. Miłość zabroni również takiej samobójczej próby, której celem jest coś innego niż odebranie sobie życia, bo przecież takie próby niekiedy naprawdę kończą się śmiercią.
Jak jednak pomóc nieszczęsnej matce, którą samobójcza śmierć syna wciągnęła w takie wiry samozniszczenia, nad którymi nie jest już w stanie zapanować? Przypomina mi się metoda wyciągania matek z rozpaczy po śmierci dziecka, podawana przez mądrość ludową. Mianowicie wśród różnych opowieści przy darciu pierza czy podczas przędzenia opowiadano sobie też o matce, której umarło dziecko. Pogrążona w rozpaczy poszła kiedyś nocą do kościoła i była świadkiem wielkiej procesji dusz czyśćcowych. Dziecko jej wlokło się na samym końcu tej procesji, gdyż musiało dźwigać dwa ciężkie wiadra jej łez.
Reklama
Dopatruję się w tej opowiastce czegoś więcej niż sprytnej psychologicznie techniki pocieszania po stracie kogoś najdroższego. Ukazuje ona obrazowo część prawdy o świętych obcowaniu. Jeśli bowiem śmierć nie rozrywa istotnych więzów między ludźmi, to dla losu zmarłego nie jest obojętne, w jaki sposób zachowujemy się po jego odejściu. Jeśli w naszej żałobie zabraknie szukania woli Bożej, jeśli śmierć bliskiej nam osoby powoduje w nas niekończące się rozbicie duchowe, to stajemy się niezdolni do udzielenia zmarłemu tej pomocy duchowej, której on szczególnie potrzebuje. Nie wolno nam dopuścić do tego, żeby żałoba nas zagryzła – nie tylko dlatego, że jakoś trzeba żyć dalej, ale również ze względu na zmarłego, któremu możemy pomóc naszą możliwie piękną postawą duchową. Swoim załamaniem na pewno mu nie pomożemy.
Czy nawet takiemu zmarłemu można pomóc? Weźmy to na zdrowy rozum i zastanówmy się nad tym w duchu wiary. Do śmierci tego człowieka doprowadził akt samozniszczenia. Otóż zgodnie z ciemną logiką takiego aktu jedno zniszczenie pociąga za sobą następne. Toteż pierwszą formą duchowej pomocy człowiekowi, który popełnił samobójstwo, jest nie dopuścić do tego, aby za jego śmiercią poszły następne zniszczenia. Dzięki temu zmarły będzie mógł bronić się na sądzie Bożym: „To prawda, Panie Boże, że dopuściłem się czegoś bardzo złego. Ale to mam na swoją obronę, że moja śmierć nie spowodowała już zła następnego”. Trzeba próbować wytłumaczyć tej nieszczęsnej matce, że trwając w duchowym rozbiciu, ściąga na głowę syna winę następną. Musi się zatem jakoś pozbierać, żeby syna przed taką winą obronić.
Można się starać o coś więcej: żeby tę śmierć niepotrzebną i bezsensowną napełnić sensem od zewnątrz. Wówczas zmarły będzie miał jeszcze lepszą obronę, będzie mógł powiedzieć Sędziemu: „Panie Boże Miłosierny, nie potępiaj mnie za mój czyn godny potępienia. Weź to pod uwagę, że wskutek mojej śmierci moi bliscy bardziej zwrócili się do Ciebie, zaczęli wydawać więcej duchowych owoców”. Jest to jeden z największych dowodów wszechmocy miłosiernego Boga, że nawet z grzechu potrafi wyprowadzić dobro, jeśli tylko ludzie zwracają się ku Jego łasce.
Reklama
Rozpaczającą matkę gnębią wyrzuty sumienia, sama uważa się za przyczynę tej nieszczęsnej śmierci. Moim zdaniem, nie trzeba udowadniać jej na siłę, że jej wina nie jest aż tak duża. Trzeba raczej dążyć do tego, aby zrozumiała, że nie człowiekowi mierzyć ostatecznie wielkość swojej winy, że jeden tylko Bóg widzi obiektywnie, jak wielki jest nasz grzech. Toteż zamiast gryźć się bezpłodnie swoją winą, zamiast biadać nad tym, że nie da się cofnąć czasu ani unieważnić zła i jego owoców, które już z niego wyrosły, trzeba raczej z całą żarliwością i ufnością zwrócić się ku Bożemu Miłosierdziu: „Panie Boże Miłosierny, to moje grzechy spowodowały tak wielki grzech mojego syna. Nie odrzucaj mojego syna za moje grzechy! Okaż mu swoje miłosierdzie, a mnie nawróć ku sobie, abym Cię kochała za nas dwoje”. Jest to z pewnością postawa dużo bardziej sensowna niż jałowe rozpamiętywanie swoich win.
I jeszcze jedno. Ponieważ owa matka zabiega o Mszę św. za swojego syna, warto sobie przypomnieć, czym jest Msza św. za zmarłych. Otóż podczas każdej Mszy uobecnia się ta ofiara, którą Chrystus Pan złożył za nas wszystkich na Kalwarii. Kiedy zatem prosimy o odprawienie Mszy św. za naszych zmarłych, znaczy to, że zależy nam na tym, aby sam Chrystus Pan wstawiał się za nimi u Przedwiecznego Ojca. Rzecz jasna wolno nam prosić o Mszę św. również za takiego zmarłego, co do którego niepokoimy się, że odszedł z tego świata w stanie grzechu śmiertelnego.
Owej nieszczęsnej matce radziłbym podczas Mszy św., która jest odprawiana za jej syna, modlić się: „Panie Jezu Chryste, weź w swoje Boskie ręce los ostateczny mojego syna. On przecież nie do końca był świadomy tego, co zrobił. Ubłagaj, Panie Jezu, Ojca Swojego Miłosiernego, aby raczył odpuścić mu grzechy. Racz dopuścić go do wiekuistego oglądania Twojego Oblicza. Twoja modlitwa, Jezu Chryste, Zbawicielu ludzi, jest przecież wszechmocna. Ty przecież przyszedłeś na ten świat nie po to, żeby nas potępić, ale żeby znaleźć i zbawić każdą zagubioną owieczkę. Ty jeden możesz uratować mi syna od śmierci wiecznej. Panie Jezu, nie mam nikogo, kto by mógł mi dopomóc. Jezu, ufam, że mnie wysłuchasz i okażesz mu miłosierdzie!”.
Większej pociechy wiara udzielić nie może. Ale na cóż nam większa pociecha, skoro ta, o której tu mówimy, opiera się na nieskończonym Bożym Miłosierdziu, a jej moc płynie z Krwi Syna Bożego?
profesor nauk teologicznych, pisarz publicysta, kawaler Orderu Orła Białego