Niedziela, 5 stycznia 2003 r., godz. 14.50. Wsiadam do autobusu we Lwowie, który zawiezie mnie do Lublina. Zajmuję pierwsze lepsze, wolne miejsce. Autobus jest prawie pusty. Kilkunastu studentów wraca
po świątecznej przerwie na lubelskie uczelnie, jednak większość studentów zostaje na Ukrainie - zbliżają się święta Bożego Narodzenia wschodniego obrządku. 6 stycznia nasi bracia w wierze obchodzą Wigilię.
Oprócz studentów tylko kilka osób zamierza jechać do Polski. Kierowca włącza ogrzewanie, sprawdza bilety. Dziewczynie, która nie posiada biletu, każe zostawić bagaż i odejść na najbliższe skrzyżowanie,
skąd po zapłaceniu jemu osobiście zostanie zabrana. Kłęby dymu wydobywają się z rury wydechowej. Dym i zapach przedostają się do środka. "Co się spali, to nie zgnije" - żartuje kierowca. Później tłumaczy,
że za chwilę będzie wszystko w porządku, tydzień nie włączali ogrzewania.
Autobus z szesnastoma osobami rusza ze Stryjskiego dworca. Jedziemy szeroką ulicą Stryjską, później wąskimi lwowskimi uliczkami, wyłożonymi "kocimi łbami". Mijamy Uniwersytet Iwana Franki, przepiękny
budynek lwowskiej opery, gdzieś z boku zostaje słynna lwowska katedra, pomnik Adama Mickiewicza. Wyjeżdżamy za miasto. Mijamy kolejne wioski. Śnieg stopniał. Czarne, puste pola sprawiają niemiłe wrażenie.
Źółkiew - jedyne miasteczko na trasie Lwów - Rawa Ruska, na trasie do granicy ukraińsko-polskiej. Przed stacją autobus zatrzymuje kilkanaście kobiet, robi się głośno. Niewiasty zajmują miejsca w różnych
miejscach autobusu i rozmawiają o tym, czy na pewno będzie "dobra zmiana". Czy nie będzie przypadkiem tej N.? Czy uda się zdążyć przed nocną zmianą? Kobiety wiozą towar - papierosy i alkohol. Obok mnie
młoda kobieta bez skrępowania owija nogi pończochami, upchanymi papierosami. Ile tego jest, trudno powiedzieć. Kobieta nie może usiąść. Towar jest nieźle zakamuflowany pod zbyt obszerną spódnicą. Inna
kobieta prosi, abym przewiozła jej wódkę i karton papierosów. Odmawiam. Kobieta upchana papierosami co chwilę się żegna; modli się. Przed Rawą Ruską wsiada kilku studentów. Autobus podjeżdża do granicy.
Jest godz. 17.00.
Kierowca każe wysiadać z bagażem do kontroli, którą przeprowadzą ukraińscy celnicy. Zostawiam swoją torbę w końcu długiej kolejki. Chcę wykorzystać ukraińską kartę telefoniczną - zadzwonić do znajomych,
z którymi nie zdążyłam się pożegnać. Niestety, obydwa aparaty nie działają. Wracam. Jestem zaskoczona - przed wejściem do komory celnej stoi ostatni pasażer i mój bagaż. Nigdy przedtem nie odbywało się
to tak sprawnie - w ciągu 10 minut. Celniczka zapytała mnie o alkohol, papierosy, narkotyki, pieniądze. Wyjęła pierwszą lepszą książkę z otwartej przeze mnie torby. Jeszcze raz zapytała o pieniądze i
kazała iść do kontroli paszportowej. Wsiadamy do autobusu, przekraczamy granicę Rzeczypospolitej. Żołnierz straży granicznej wchodzi do autobusu, sprawdza paszporty. Rośnie napięcie wśród kobiet z papierosami
i alkoholem. Zbliża się najważniejsze wydarzenie - kontrola celna. Kierowca przynosi paszporty i triumfująco oznajmia: "Kto chce do ubikacji, niech szybko wysiądzie". Moje znajome nie posiadają się z
radości. Nie będzie kontroli celnej. Udało się!
Od czasu do czasu dzwonią telefony komórkowe. Ludzie rozmawiają po polsku, ukraińsku, rosyjsku. Kobiety z papierosami wysiadają na najbliższym przystanku. Robi się cicho. Przede mną matka z córką,
jedzą kanapki, drzemią. Z tyłu - student medycyny i studentka ekonomii opowiadają o tym, jak spędzili Nowy Rok. Zastanawiają się, gdzie łatwiej znaleźć pracę, w Polsce czy na Ukrainie, gdzie łatwiej można
zrobić karierę, gdzie są bardziej respektowane prawa człowieka, gdzie można po prostu godnie żyć i pracować. Mimowolnie słucham rozmowy. O godz. 19.30 czasu polskiego jesteśmy na dworcu PKS w Lublinie.
Pomóż w rozwoju naszego portalu