KATARZYNA JASKÓLSKA: W 1989 r. pojechała Pani na koronację do Rokitna. Z dziećmi, ale bez męża.
Reklama
KRYSTYNA DŻYGA: To był bardzo trudny czas dla naszej rodziny, ponieważ mąż walczył z nowotworem. W styczniu 1989 r. lekarze zdiagnozowali u niego guza jelita i w szpitalu w Zielonej Górze zrobili mu operację. W tamtych czasach to była jedyna dostępna forma leczenia, nie mógł mieć np. chemioterapii. Operacja była bardzo poważna, ponieważ wycięto mu prawie całe jelito, a wtedy w taki sposób się nie operowało, więc metoda była ryzykowna. Potem, oczywiście, trwały badania. I w pewnym momencie mężowi zaczęły puchnąć nogi. Rozmawiałam z panią doktor zastępcą ordynatora i usłyszałam, że choroba wróciła. Mimo operacji rak się rozwijał. Coś zaczęło się pojawiać w płucach. Mąż gorączkował, źle się czuł, więc wrócił do szpitala.
To wszystko zbiegło się z koronacją. Wiadomo, że w tak trudnych sytuacjach człowiek się ratuje, uciekając się do Boga. Jurek wtedy modlił się, zresztą jako mężczyzna jest bardzo stały w modlitwie, dla niego dzień zaczyna się modlitwą i nie ma od tego odstępstwa. Chciał żyć, bo bardzo ciężko jest przyjąć taką możliwość, że w wieku 40 lat można odejść, rozstać się z rodziną. Pamiętam, że strasznie płakałam, a jednocześnie musiałam udawać, że nie płaczę. A widziałam, że mąż się boi.
I wtedy pojawił się pomysł, żeby pojechać na uroczystości koronacyjne do Rokitna i tam się modlić o zdrowie taty?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
KD: Wymyśliliśmy to z dziećmi (wtedy miały 16 i 18 lat). Pojechaliśmy osobno. Ja autobusem, dzieci pociągiem. Wysadzili nas na jakichś polach i długo szliśmy, aż w końcu ustawili nas na ściernisku i tam właśnie przeżywaliśmy koronację, bo takie były tłumy. Dla mnie to była w ogóle pierwsza wizyta w Rokitnie. Pamiętam do dzisiaj, jak stałam na tym ściernisku, a obraz Matki Bożej był tak daleko ode mnie. Bardzo pragnęłam podejść bliżej, ale przez całą uroczystość musiałam stać w miejscu. Jaka byłam szczęśliwa, kiedy wreszcie udało mi się wejść na łąkę! To była bardzo głęboka modlitwa i spotkanie z Matką Bożą.
Kiedy wróciliśmy do domu, okazało się, że mąż wychodzi ze szpitala, a lekarze nie wiedzą, jak to się stało to zresztą jest w wypisie. Po prostu choroba samoistnie ustąpiła. Od tego momentu nic już się nie działo, nie musiał się dalej leczyć. Oczywiście, lekarze badali go przez dłuższy czas, bo obawiali się nawrotu. Ale nic takiego nie nastąpiło, i tak jest do dzisiaj.
Pan w tym czasie przebywał w szpitalu. Co się wtedy działo?
Reklama
JERZY DŻYGA: Pamiętam, że kiedy byłem chory i bardzo się modliłem, w pewnym momencie powiedziałem: Panie Boże, nie moja, ale Twoja wola niech się spełni, nawet jeśli trzeba będzie odejść z tego świata. I tymi słowami też się modliłem. W szpitalu opiekowała się mną młoda lekarka, świeżo po studiach. W pewnym momencie zaleciła podanie penicyliny. To był właśnie dzień koronacji. Od tej chwili choroba zaczęła się cofać. A przecież penicylina tego nie leczy, była tylko jakimś środkiem pomocniczym. Lekarka sama powiedziała, że to nie mogło zadziałać, nie po to zostało podane.
Szybko okazało się, że uzdrowienie z choroby to nie wszystko. Łaski były dużo większe.
JD: Myślę, że Pan Bóg ma swoje plany. A trzeba wiedzieć, że wcześniej nie byliśmy aż tak blisko Kościoła. Owszem, chodziliśmy na Msze św. w niedziele i święta jak przeciętni katolicy. Jednak pamiętam, że nasza pobożność była raczej tylko w kościele na nabożeństwie, a po wyjściu już inne życie. Tak jakby wiara była tylko prywatną sprawą, której się poza kościołem nie pokazuje. Kiedy leżałem w szpitalu, poznałem tam człowieka, którego żona była w Domowym Kościele. Był tak samo chory jak ja. Mówił, że jeśli wyzdrowieje, to też wstąpi do oazy jak jego żona. Ale niestety umarł. I to właśnie ja kontynuowałem jego myśl. Po wyjściu ze szpitala zacząłem szukać. W kościele usłyszałem ogłoszenie, że oaza jedzie na jakieś rekolekcje, więc się tym zainteresowaliśmy. Poszliśmy do żony tego zmarłego kolegi i ona zaczęła nas wprowadzać. Pierwsze spotkanie, drugie, aż wreszcie utworzył się nasz krąg.
Reklama
KD: Trafienie do kręgu to wielka zmiana. Pierwsze łzy, dialogi, zobowiązania. Z jednej strony zachwyt rekolekcjami, a z drugiej późniejsza stabilizacja. Teraz to jest dla nas normalne, że się wspólnie modlimy, czytamy prasę katolicką i książki religijne, słuchamy Radia Maryja ale początki były jak odkrywanie wszystkiego na nowo. Dzisiaj zbieramy tego owoce. Przede wszystkim są w nas wielka nadzieja i zaufanie Panu Bogu. Na pewno dzięki temu łatwiej nam było przeżyć śmierć córki, co było dla nas bardzo bolesnym doświadczeniem.
I wszystko dzięki wydarzeniu sprzed 25 lat?
JD: Choroba spowodowała, że zbliżyliśmy się do Boga. Człowiek prosi o coś, a dostaje jeszcze więcej łask, niż o to prosił. Tak odczytujemy nasze bycie w Domowym Kościele. Dzisiaj już wiemy, że Bóg zna każdego z nas po imieniu. I to jest piękne, że zauważył w tłumie szarego człowieczka i go uzdrowił.
KD: Spotkanie z Matką Bożą, modlitwy to wszystko sprawiło, że zmieniły się też nasze serca. Wiadomo, że człowiek nie osiąga czegoś takiego własnymi siłami, ale jest to pociągnięcie samego Boga.
JD: To często tak jest, że uzdrowienie ducha idzie w parze z uzdrowieniem ciała. Jestem przekonany, że najpierw zostałem uzdrowiony duchowo, bo inaczej skąd wzięłaby się ta głęboka modlitwa i zaufanie do Boga?
Oczywiście, wybierają się Państwo na uroczystości 25-lecia koronacji?
KD: To dla nas normalna sprawa, że jeździmy do Rokitna. W tym roku wybieramy się, oczywiście, na rocznicę koronacji, ale będziemy też następnego dnia, bo zamówiliśmy Mszę św. dziękczynną. W Rokitnie są też spotkania Domowego Kościoła, więc jesteśmy tam często. Od czasu, kiedy Matka Boża pozwoliła mi stanąć na tej murawie, to już jest nasze miejsce. Jeździliśmy tam z dziećmi, późniejz wnukami.
Piękne jest to, że w świętych miejscach spotykamy ludzi, których znamy z rekolekcji, z różnych stron Polski. I wiem, że podczas rocznicy koronacji również spotkamy wielu znajomych.