Reklama

Wiadomości

Aleksander Doba specjalnie dla „Niedzieli”

Świat jest piękny!

Aleksander Doba to jeden z najbardziej znanych polskich podróżników. W 2010 r. jako pierwszy w historii człowiek przepłynął samotnie kajakiem Ocean Atlantycki między kontynentami, nie używając żagli i silników. Potem ocean przepłynął jeszcze dwukrotnie. Zdobył prestiżowy międzynarodowy tytuł „Podróżnika Roku 2015” National Geographic. O kulisach swoich wypraw przez ocean podróżnik opowiada tygodnikowi „Niedziela”.

Niedziela Ogólnopolska 25/2018, str. 24-26

[ TEMATY ]

ludzie

pasja

Archiwum Aleksandra Doby

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

KRZYSZTOF TADEJ: – Jaka jest Pańska recepta na sukces?

ALEKSANDER DOBA: – Zawsze trzeba zaczynać od marzeń. Później planować, jak te marzenia spełnić. Na końcu pozostaje konsekwentna realizacja planów. Najczęściej ludzie spoczywają na laurach na ostatnim etapie. Znajdują tysiące usprawiedliwień, dlaczego nie mogą czegoś zrealizować. Nieraz się denerwuję, gdy ktoś mówi, że udało mi się przepłynąć kajakiem Ocean Atlantycki. Nic mi się nie udało! Po prostu solidnie wykonałem bardzo dobrze przygotowany plan.

– Dokonał Pan tego trzykrotnie!

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

– Od razu zakładałem, że trzy razy przepłynę Ocean Atlantycki. Wyprawy miały być samotne, samodzielne, bez żadnej pomocy z zewnątrz. Chciałem polegać tylko na sile swoich mięśni. Po raz pierwszy przeprawiłem się przez Atlantyk, płynąc z Senegalu do Brazylii. W ciągu 99 dni pokonałem 5394 km. Druga wyprawa rozpoczęła się w Lizbonie, w Portugalii, w 2013 r., a zakończyła w 2014 r. na Florydzie w Stanach Zjednoczonych. W jej trakcie na krótko zatrzymałem się na Bermudach. Trasa liczyła ponad 12 tys. km. A trzecia wyprawa, w 2017 r., trwała 110 dni. Dopłynąłem do Francji ze Stanów Zjednoczonych. W czasie pierwszej wyprawy przeżyłem 50 burz tropikalnych, w trakcie drugiej – 7 sztormów, a podczas trzeciej – mniej, bo 5 sztormów, ale o bardzo dużej sile.

– Bał się Pan?

– Bałem się przede wszystkim żony! Nie chciała, żebym płynął. Uważała, że to zbyt ryzykowne. Ostro się sprzeciwiała. Kiedy jednak wyjechałem na wyprawę, to bardzo mnie wspierała. Od 41 lat jesteśmy małżeństwem. Jestem szczęśliwy, że nie porzuciła tych starych kości, czyli mnie. Nieraz z humorem mówię, że bardzo dużo zawdzięczam żonie. Hartowała mi przecież nerwy przez wiele lat, więc jak pojawiały się problemy na oceanie, to już nic mnie nie ruszało! Czy miałem inne obawy? Nie miałem. Dominowała ciekawość. Nie czułem strachu. Dobrze wiedziałem, co może mnie czekać. Rozmawiałem wcześniej z żeglarzami, czytałem książki i byłem przygotowany na trudne sytuacje.

Reklama

– Płynął Pan specjalnym kajakiem?

– To rzeczywiście był specjalny kajak. Miał 7 m długości i metr szerokości. W przedniej części była niewielka kabina. Kajak był niezatapialny. Zbudowano go z nieprzemakalnych, bardzo wytrzymałych materiałów. Z takich powstają ogromne jachty oceaniczne. W środku konstrukcji była pianka, kilkanaście razy lżejsza od wody. Dodane do kajaka pałąki zapobiegały płynięciu do góry dnem. Nawet jeśli w czasie trzeciej wyprawy oceanicznej kajak kilka razy się wywrócił, to po chwili wracał do normalnej pozycji. Najbardziej się obawiałem, żebym nie wypadł i się nie zgubił. Dlatego byłem do niego przywiązany.

– Miał Pan momenty załamania?

– Nie, choć były momenty trudne. Przeżyłem np. potężny sztorm o sile 10 stopni w skali Beauforta. Widziałem fale wysokie na 10 m. Musiałem być cały czas skoncentrowany i nie mogłem, oczywiście, zasnąć. Trwało to ponad dwie doby. Nikt wcześniej na świecie nie przeżył tak dużego sztormu na tak małej jednostce jak moja. Gdy wspominam te wyprawy, mogę z ręką na sercu powiedzieć, że zbliżyłem się do granic ludzkich możliwości.

– Czy przed wypłynięciem w jakiś szczególny sposób się Pan przygotowywał, np. codziennie trenując?

– Całe życie byłem aktywnym turystą, dlatego nie potrzebowałem treningów czy chodzenia na siłownię. Dla przyjemności między wyprawami jeździłem na rowerze, ale jakoś specjalnie nie ćwiczyłem. W ciągu pierwszych dni od wypłynięcia nie szarżowałem, bo wiedziałem, że będzie to długi maraton kajakowy, a nie kilkudniowy spływ na rzece. Najdłuższa moja wyprawa, z Europy do Ameryki Północnej, trwała 167 dni. Wtedy przez ostatnie 30 godzin wiosłowałem prawie bez przerwy, bo chciałem zdążyć na święto, które urządzono na moje powitanie. Byłem wyczerpany, nie jadłem, bo szkoda mi było czasu. Dopiero jak pojawiła się eskorta honorowa gospodarzy, to powiedziałem, że muszę coś zjeść, bo padnę.

– Nie brakowało Panu ruchu? Przecież gdy płynął Pan kajakiem, to nie mógł Pan chodzić...

– To jedna z kluczowych spraw. Pracowała górna część ciała, nóg prawie nie używałem. Dlatego musiałem zadbać o mięśnie nóg i w tym celu wykonywałem wiele ćwiczeń, przysiadów.

– Nie nudził się Pan, płynąc przez ocean?

– Nigdy się nie nudziłem. Ocean zawsze żyje. Nawet jak jest cisza i wiatru prawie nie ma, to widoczne są fale. Mogłem je obserwować godzinami. Po jakimś czasie wszystko się zmienia, robi się groźnie i nadchodzi burza. Obserwowanie fal, ale i chmur na niebie było dla mnie fascynujące. Poza tym w kajaku stale było coś do zrobienia.

– Czego Panu najbardziej brakowało?

– Kontaktu z ludźmi i prostego polskiego jedzenia. Jestem duszą romantyczną. Gdy było mi bardzo smutno, to dzwoniłem do żony i prosiłem, żeby popatrzyła na to samo, co ja, czyli na księżyc. I gdy tak spoglądaliśmy na niebo, to mimo fizycznego oddalenia czułem jej bliskość. W innych chwilach oglądałem album z rodzinnymi zdjęciami. Patrzyłem na fotografie i przypominałem sobie ważne chwile. Miałem wrażenie, że nie płynę sam, ale razem z całą rodziną. Dostawałem też maile od ludzi, którzy mnie wspierali. Czułem dobrą energię.

– Jak wyglądał Pański dzień na oceanie?

– Nie wyznaczałem sobie czasu na śniadanie, obiad i kolację. Nieraz w nocy robiłem sobie śniadanie. Generalnie jadłem wtedy, gdy byłem głodny. Wodę czerpałem z oceanu. Miałem urządzenia do jej odsalania. Przepływała przez specjalną membranę i wtedy sól się wypłukiwała. Odsalarka z napędem elektrycznym podczas godziny pracy dawała 4 litry wody nadającej się do picia. Ale była to woda jałowa, pozbawiona minerałów; najbardziej niezbędne dodawałem w postaci rozpuszczalnych tabletek. Wiosłowałem nieraz kilka, kilkanaście godzin dziennie, ale przede wszystkim wykorzystywałem siły natury. Podczas dwóch pierwszych wypraw mój strateg Andrzej Armiński tak wybierał trasę, żeby wiatry i prądy wodne mi pomagały. Co jeszcze robiłem? Miałem ze sobą książkę o gwiazdach i gwiazdozbiorach. Te nocne obserwacje nieba były wspaniałe.

– Zdarzyło się, że Pan chorował?

– Nie przechodziłem ciężkiej choroby. Miałem natomiast odparzenia od słońca, a także wysypkę na skórze od słonej wody. Woda w Atlantyku jest pięć razy bardziej słona niż w Bałtyku.

– Łowił Pan ryby?

– Zdarzało się, że nawet same wpadały do kajaka – latające! Specjalnie ryb nie łowiłem. Nieco mniej przyjemne spotkania miałem z rekinami. W przeciwieństwie do delfinów zawsze podpływały samotnie, były głodne i sprawdzały, czy mój kajak nadaje się do jedzenia. Nieraz w niego uderzały. Zdarzało się, że im oddawałem wiosłem.

– Przeżył Pan też groźne sytuacje...

– Trzy razy napadli mnie bandyci, gdy byłem w Brazylii. Tylko silna psychika i wola przetrwania spowodowały, że wyszedłem z tego cało. Kiedyś podpłynęło do mnie pięciu z karabinami, rewolwerami i maczetami. Nie miałem z nimi żadnych szans. Na wszystko im pozwalałem i starałem się stworzyć wrażenie, że nie stanowię dla nich żadnego zagrożenia. Brali, co chcieli. Zachowywałem się spokojnie, wykonywałem flegmatyczne ruchy. Takie groźne sytuacje zdarzały się wyjątkowo. Generalnie świat jest piękny, a ludzie są nastawieni przyjaźnie. Dlatego zastanawiam się, dokąd teraz pojechać. Nie byłem jeszcze na antypodach, czyli w Australii i Nowej Zelandii, a podobno ludzie tam chodzą do góry nogami (śmiech). I tak wróciliśmy do spełniania marzeń.

– Jest Pan przykładem, że można to robić również na emeryturze.

– Marzenia należy spełniać w każdym okresie życia. Mnie zawsze interesował świat. Gdy przez wiele lat pracowałem w Zakładach Chemicznych w Policach, to z niecierpliwością czekałem na urlop. Te 26 dni dokładnie planowałem. Z rodziną wyjeżdżaliśmy na wycieczki, na spływy kajakowe. Starałem się, żeby żona nauczyła się płynąć „jedynką”. Nieraz panie opowiadają, jak pływają kajakiem. Polega to na siedzeniu w „dwójce” i byciu miłą ozdobą zdaną na mężczyznę, który z tyłu wiosłuje. A przecież wiele dziewczyn, kobiet świetnie sobie radzi, pływając samodzielnie.

– Niektórzy jednak na emeryturze nie potrafią się odnaleźć. Brakuje im spotkań z ludźmi, pracy...

– Emerytów dzielę na dwie grupy. W pierwszej są ci, którzy czują się niepotrzebni, wyrzuceni poza nawias, nie wiedzą, co robić dalej, narzekają. Dość szybko znajomi i rodzina żegnają ich na cmentarzu. Druga grupa to osoby pełne werwy, planów i aktywności. Podstawą sukcesu jest aktywność fizyczna. Nigdy nie jest na nią za późno. Lepiej zacząć w zaawansowanym wieku niż wcale. Jeśli nie można już popływać kajakiem czy pojeździć rowerem, to polecam szybki spacer. Ważne jest, żeby robić to, co nas cieszy i sprawia nam radość. Fajne są wycieczki. Na początku po najbliższej okolicy, potem dalej. Inaczej przecież przeżywa się safari w telewizji, oglądając na ekranie słonie i żyrafy, a inaczej, piękniej, gdy na polu człowiek zobaczy sarenkę czy bażanta. Aktywność spowoduje, że będziemy się czuli lepiej, młodziej. Kiedy pytają mnie, ile mam lat, odpowiadam szybko: 29! A po chwili dodaję: do setki!

– Jest Pan zadowolony ze swojego życia? Szczęśliwy? Spełniony?

– Nie miałem łatwego dzieciństwa i młodości. Dość wcześnie stałem się samodzielny. Od najmłodszych lat pomagałem ojcu w różnych pracach, żeby poprawić los rodziny. Gdy miałem 15 lat, wyruszyłem na pierwszą dużą wyprawę. Rowerem wyjechałem ze Swarzędza i objechałem całe polskie Wybrzeże. Gdy spoglądam na swoje życie, to myślę, że wiele osiągnąłem. Na morskie i oceaniczne wyprawy udawałem się dla własnej satysfakcji i frajdy. Nawet nie wiedziałem o nagrodach, które później zostały mi przyznane. Ogólnie – jestem wesoły i szczęśliwy. Nie jestem typem odludka, samotnika. Cieszę się z mojej rodziny. Mamy z żoną dwóch synów, trzy wnuczki. Mam też mnóstwo planów. Kiedy niektórzy zaczynają mówić do mnie „dziadku”, to szybko odpowiadam, że zapraszam ich na swoje 102. urodziny, bo wcześniej będę zajęty. Po chwili patrzę na nich i dodaję: „Ale czy dożyjecie?”.

2018-06-19 11:34

Ocena: +1 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Stulecie pierwszego filmu o Matce Bożej

W kończącym się roku warto odnotować okrągły jubileusz – stulecie pierwszego filmu o Matce Bożej. Zrealizowała go w amerykańskiej wytwórni pierwsza w historii kinematografii kobieta reżyser Alice Guy-Blaché (1873-1968). Nakręciła ok. 1000 filmów w stosowanych wówczas krótkich metrażach (zachowało się ok. 100 taśm). Jej obszerna biografia, przybliżająca zapomnianą nieco sylwetkę artystyczną, ukazała się w 1993 r. we Francji – ojczyźnie reżyserki (Victor Bachy, „Alice Guy-Blaché [1873-1968]: La première femme cinéaste du monde”). W Stanach Zjednoczonych podobną funkcję biograficzną spełnia książka Alison McMahan: „Alice Guy Blaché: Lost Visionary of the Cinema”, wydana w 2002 r. W uznaniu zasług w 1955 r. Guy-Blaché została odznaczona Legią Honorową, a w 1957 r. włączono jej dorobek do archiwum filmów o światowym znaczeniu w kinematyce francuskiej w Paryżu K. K.

Obecność kobiety, i do tego katoliczki, w panteonie twórców amerykańskiego filmu niemego to fakt szczególnej rangi. Zdołała przebić się w ostrej rywalizacji pierwszych instytucji rodzącego się przemysłu filmowego. Jako reżyserka odznaczała się stosowaniem efektów specjalnych, pierwszymi próbami synchronizacji dźwięku z obrazem (eksperymenty z firmą Gaumont Chronophone) oraz wprowadzeniem ręcznie kolorowanych kadrów. Wykorzystywała też drogie dekoracje, a w pracy kamery – zbliżenie jako środek dramatyzowania narracji. Te dzisiaj zupełnie naturalne techniki realizacji filmowych wówczas były wytyczaniem nowych dróg poszukiwań i zastosowań technik wizualizacyjnych.

CZYTAJ DALEJ

Triduum Paschalne - trzy najważniejsze dni w roku

Niedziela legnicka 16/2006

Karol Porwich/Niedziela

Monika Łukaszów: - Wielkanoc to największe święto w Kościele, wszyscy o tym wiemy, a jednak wielu większą wagę przywiązuje do świąt Narodzenia Pańskiego. Z czego to wynika?

CZYTAJ DALEJ

Za mały mój rozum na tę Tajemnicę, milknę, by kontemplować

2024-03-29 06:20

[ TEMATY ]

Wielki Piątek

rozważanie

Adobe. Stock

W czasie Wielkiego Postu warto zatroszczyć się o szczególny czas z Panem Bogiem. Rozważania, które proponujemy na ten okres pomogą Ci znaleźć chwilę na refleksję w codziennym zabieganiu. To doskonała inspiracja i pomoc w przeżywaniu szczególnego czasu przechodzenia razem z Chrystusem ze śmierci do życia.

Dzisiaj nie ma Mszy św. w kościele, ale adorując krzyż, rozważamy miłość Boga posuniętą do ofiary Bożego Syna. Izajasz opisuje Jego cierpienie i nagrodę za podjęcie go (Iz 52, 13 – 53, 12). To cierpienie, poczynając od krwi ogrodu Oliwnego do śmierci na krzyżu, miało swoich świadków, choć żaden z nich nie miał pojęcia, że w tym momencie dzieją się rzeczy większe niż to, co widzą. „Podobnie, jak wielu patrzyło na niego ze zgrozą – tak zniekształcony, niepodobny do człowieka był jego wygląd i jego postać niepodobna do ludzi – tak też wprawi w zdumienie wiele narodów. Królowie zamkną przed nim swoje usta, bo ujrzą coś, o czym im nie mówiono, i zrozumieją coś, o czym nigdy nie słyszeli” (Iz 52, 14n). Krew Jezusa płynie jeszcze po Jego śmierci – z przebitego boku wylewa się zdrój miłosierdzia na cały świat. Za mały mój rozum na tę Tajemnicę, milknę, by kontemplować.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję